Kraina Jeziorki

MAGAZYN

W aktualnym
numerze

Poprzednie numery

Zapowiedzi

JÓZEF WILKOŃ

Rzeka jest metaforą ruchu, ciągłości. Jak życie.
A Jeziorka rządzi się swoimi prawami – płynie, wije się, jak chce. Dzika i wolna.

Siedlisko

Alicja w Krainie Drewna

— Patrzę na plaster albo deskę i widzę, co da się z niego wydobyć. Drewno na mnie liczy! To ja daję mu kolejne życie — mówi Alicja Solarska, „pani stolarz” z Mikówca pod Górą Kalwarią.

Tartak „Solar” łatwo znaleźć. Wystarczy zgodnie z drogowskazem skręcić z głównej drogi z Warszawy do Góry Kalwarii, a później podążać za dźwiękiem terkoczących pił. Na miejscu między stosami długich pniaków i sztaplami pokrojonych już desek przemykają dwa przyjazne psy. Kwitnie jabłoń. I wszędzie pachnie drewnem.

45 donic dla WWF

Na ścianie domu Alicji Solarskiej czas odmierza ogromny zegar wykonany z plastra topoli. Z drewna topolowego wykonane są też ramy luster w całym domu, a nawet umywalka w łazience.

— To mój ulubiony materiał — opowiada Alicja głaszcząc Helę, suczkę, która jest przepięknym mieszańcem wilczura i dalmatyńczyka. — ­Topola jest miękkim i niezbyt cenionym gatunkiem, ale do mnie przemawia, w przeciwieństwie do choćby orzechu, który jest teraz taki modny. Może dlatego, że nauczyłam się, że piękno i prawdziwa wartość nie zawsze muszą iść w parze z tym, co wysoko cenione i popularne?

Kiedy Alicja opowiada o różnych gatunkach drewna, brzmi, jakby opowiadała o przyjaciołach i znajomych! Z jednymi „dogaduje się” lepiej, z innymi jej „nie po drodze”.

— Drewno ma osobowość i historię do opowiedzenia — przekonuje. — Patrzę na plaster albo deskę i widzę, co da się z niego wydobyć. Trochę jak wróżka widzi w kartach przyszłość. Ja widzę, że spróchniały kawałek pnia, który dla innych jest bezwartościowy, może stać się dziełem sztuki użytkowej. I wiem, że drewno na mnie liczy – to ja daję mu kolejne życie.

Większość wykonanych z drewna dzieł Alicji idzie w ręce prywatnych właścicieli i kolekcjonerów, ale miała też zamówienia od firm i organizacji. Raz zadzwonił ktoś z głównej siedziby Fundacji WWF w Warszawie, chroniącej dziką naturę, i zamówił… 45 wielkich donic do ogrodu edukacyjnego. Z kolei restauracja „Frida” zażyczyła sobie oryginalne tace do serwowania, a w Górze Kalwarii można zasiąść przy stole „made in Kraina Drewna” w knajpce dla kolarzy „Góra Kawiarnia”. Doceniono ją „Perłą Przedsiębiorczości” w plebiscycie „Perły Mazowsza”, a także nominacją do tytułu „Osobowość Roku” powiatu piaseczyńskiego w kategorii „Przedsiębiorca”. O jej przedsiębiorczości świadczy też działalność charytatywna i społeczna: Alicja wspiera aktywnie Centrum Praw Kobiet, zawozi dary do Ośrodka Preadopcyjnego w Otwocku i przekazuje swoje dzieła na licytacje na rzecz Fundacji „Promyczek”.

Aż wióry lecą

O „nowym życiu” rozmawiamy nie tylko w kontekście jej twórczości i surowca. Mówi o sobie „pani stolarz”, ale to najnowsza historia. Dziesięć lat temu Alicja z Krainy Drewna mieszkała w Otwocku i pracowała w salonie kosmetycznym. Wcześniej skończyła Wyższą Szkołę Kultury Fizycznej i Turystyki. Skąd więc obecne zajęcie: własna firma stolarska? Opowiada mi o czasie, kiedy już znalazła nowy dom, ale wciąż nie mogła odnaleźć siebie.

— Właściwie było odwrotnie: to miejsce znalazło mnie — mówi o Mikówcu położonym kilka kilometrów od Góry Kalwarii. — Wprowadziłam się do domu przy tartaku, który mąż odziedziczył po dziadkach. Wiedziałam już, że mój dawny zawód i dawne życie to przeszłość, ale nie wiedziałam, co ze sobą zrobić dalej. Zajmowałam się domem, dziećmi, trenowałam ostro triathlon, ale to mi nie wystarczało. Dusiłam się w tym kieracie i roznosiło mnie jednocześnie.

Moment przebudzenia nastąpił w chwili, kiedy straciła przytomność podczas kolejnego forsownego treningu. Zrozumiała, że coś się musi zmienić, bo inaczej będzie niespełniona i nieszczęśliwa.

Nie dziwi mnie już, że o rodzajach drewna mówi jak o żywych osobach. Dla niej dąb, orzech, topola czy jesion to nie tylko surowiec, a stolarstwo to coś więcej niż cięcie piłą. Wsłuchuję się w historię o tym, jak odkryła, że można zrobić coś z niczego, z odpadów, z tego, co nie satysfakcjonuje innych. Mam jednak wrażenie, że nie rozmawiamy tylko o drewnie.

— Uczyłam się sztuki stolarskiej od zera, prosiłam majstra ze stolarni, żeby mi pokazał, jak się obchodzić z piłą albo strugiem, czytałam, szukałam informacji. Zawzięłam się i pracowałam, choć nie było łatwo, aż zaczęło docierać do mnie, że jestem w czymś coraz lepsza. To daje niesamowitą siłę, zwłaszcza kobietom, które mają skłonność do wątpienia we własną wartość.

To wtedy narodziła się Alicja artystka, ta, która dzisiaj czaruje w swojej Krainie. Chociaż patrząc na nią teraz, trudno w to uwierzyć, że nie zawsze była silną, tryskającą energią osobą. Miała gorszy czas, bała się, że jest „nie dość dobra”, że sobie nie poradzi. To wśród wiórów i hałasu ciężkich narzędzi wyrobiła w sobie pewność, że ma kontrolę nad własnym życiem i nie da jej sobie odebrać. W tej drodze do odzyskania poczucia wartości drewno było jej sprzymierzeńcem i przyjacielem.

Yin i Yang

W domu Alicji miłość do drewna widać na każdym kroku. Podłoga jest z modrzewiowych desek, belki stropowe z sosny, schody z jesionu – wszystko naturalnie z własnego tartaku. Pod ścianą stoi odziedziczony po przodkach dębowy kredens gdański, który sama odrestaurowała.

Tym też się zajmuje – renowacją i naprawianiem mebli, często takich, z którymi nikt inny sobie nie poradził. Klienci mówią żartobliwie, że jest ich ostatnią deską ratunku.

Sercem domu oczywiście jest pracownia, czyli Kraina Drewna. To tutaj pani stolarz znosi albo zwozi na taczkach znalezione w tartaku kloce drewna, które do niej „przemówiły”. Tutaj zamienia je w meble, donice, tace czy ramy do luster i obrazów. Z dumą prezentuje mi krajzegę, piłę łańcuchową, strug, tokarkę. Czy ma kogoś do pomocy przy obsłudze tych wszystkich maszyn albo do noszenia ważących po kilkadziesiąt kilogramów kłód?

— Radzę sobie — odpowiada z uśmiechem.

Ta drobna blondynka siłę i niezłomność wyrobiła w maratonach i triathlonach, pokonywała setki kilometrów na rowerze, zdobywała nawet punktowane miejsca w zawodach kolarstwa górskiego. Do dzisiaj jeździ na nartach, uprawia windsurfing i… morsuje!

— Ostatnio zawoziłam stolik klientce mieszkającej nad Bałtykiem — wspomina, przecierając z czułością powierzchnię przyszłej jesionowej ławy. Cały czas jest w ruchu, rozmawia ze mną prezentując jednocześnie swoje skarby, jak choćby gęsto rozgałęziony korzeń, z którego zamierza zrobić żyrandol. — Zima, niezima, ­zabrałam dzieciaki do samochodu i pojechaliśmy okrężną drogą, przez Żuławy Wiślane. Chciałam zrobić im wycieczkę. Było koło zera, ale i tak poszliśmy na plażę. No i wskoczyłam do morza!

Siła fizyczna i kondycja przydaje się w tej pracy – potwierdza, kiedy pytam o to, czy ciężko jest operować profesjonalnym sprzętem stolarskim. — Z tych maszyn korzystają głównie mężczyźni, nikt nie produkuje lżejszych wersji dla kobiet. Ale ja to uwielbiam! Wysiłek fizyczny daje mi dużo satysfakcji. Poza tym to są moje zabawki. Pracując z tokarką, czuję się jak dzieciak w cukierni, a szlifierka już chyba dostosowała się do moich odcisków palców! — uśmiecha się.

Alicja łączy siłę drwala z delikatnością i wrażliwością. Rozmawiamy więc o pielęgnowaniu kobiecej strony osobowości, o jej yin i yang.

— Uczę się pole dance — mówi, a ja próbuję jakoś wyobrazić sobie rurę do tańca między strugiem a piłą łańcuchową. — Fascynuje mnie też fotografia.

Korzystam z okazji i pytam ją o tradycje artystyczne w jej rodzinie. Okazuje się, że kreatywność odziedziczyła po kądzieli. Jej mama tka gobeliny, babcia była grawerką. Alicja jest też melomanką. Pokazuje mi stary adapter i stertę płyt winylowych, których lubi słuchać podczas procesu tworzenia. Deep Purple, Led Zeppelin, Maanam – to jej towarzystwo w pracowni, kiedy wydobywa kształty z drewna.

Harfa, weranda, kobieca moc

Na koniec pytam Alicję o jej marzenia i plany.

— Chciałabym mieć harfę — mówi z zadumą. — Taką starą, z historią zaklętą między strunami. I wybudować przy domu werandę w stylu świder­majer. Ale wiesz, co jeszcze jest dla mnie ważne? Marzę o stworzeniu wyjątkowego miejsca dla kobiet. Takiego azylu, gdzie absolutnie każda kobieta będzie mogła przyjechać po wsparcie, rozmowę, ale też na warsztaty artystyczne albo po prostu złapać oddech. Mam już na oku jedno miejsce. Naszym mottem będzie hasło „Działamy z kobiecą mocą!”.

Wyjeżdżając, czuję, że opuszczam kawałek świata rzeczywiście napędzany kobiecą mocą. Alicja zaprasza do pracowni kobiety na warsztaty stolarskie, by uczyć je „zrobić coś po swojemu”. W tym na pewno jest mistrzynią — żyje, jak chce, tworzy, przekracza kolejne granice, chociaż czasem słyszy „nie dasz rady”. Warto zajrzeć do jej pracowni i obejrzeć jej prace choćby po to, by przekonać się, że żyć po swojemu można zacząć w każdym momencie, a stereotypy można nie tylko prze­łamać, ale i pociąć na drzazgi piłą łańcuchową!

Turystyka - Na szlaku

Cała na przód ku przygodzie!

Kiedyś Jeziorką spływał „Zośka” z Kamieni na szaniec z kolegami. Dziś na dzikich brzegach rzeki można wypatrzeć piżmaka, zimorodka, a nawet niezwykle rzadkiego w Polsce żółwia błotnego.

Nic nie wije się piękniej niż rzeka i… spaghetti” – mówi stare włoskie przysłowie. I trudno się z nim nie zgodzić, zwłaszcza jeśli tą rzeką jest urokliwa Jeziorka, którą możemy poznać siedząc w kajaku i rozkoszując się widokami na obłędnie dziką przyrodę.

Ta niezbyt głęboka rzeka – ma od 0,5 do 1,5 m głębokości – przecina kilka rezerwatów przyrody, Chojnowski Park Krajobrazowy oraz obszar Natura 2000. Więc chociaż spędzimy na wodzie kilka godzin, na pewno nie będziemy się nudzić – tereny, przez które przepływa Jeziorka, nie ustępują urokiem Mazurom.

Rzeka jest dostępna dla wszystkich – zarówno dla tych, którzy wiosłują od dawna i mają doświadczenie z tym sportem, jak i dla osób, ­które chcą spróbować takiej formy rozrywki po raz pierwszy. Wystarczy poszukać oferty, dosto­sować ją do poziomu swoich umiejętności oraz oczekiwań i można śmiało ruszać w dół rzeki!

Szmaragdowy tunel

Jeziorka to lewy dopływ Wisły, który rozpoczyna bieg na Wysoczyźnie Rawskiej i po 66,3 km wicia się meandrami wśród łąk, lasów i pól łączy się z królową polskich rzek w okolicy wsi Obórki. Ze względu na bujną roślinność porastającą brzegi i odbijającą się w wodzie, spływ przypomina podróż tunelem we wszystkich odcieniach zieleni.

Najczęściej wybierana trasa takiego spływu rozpoczyna się w pobliżu zespołu przy­rodniczo-kraj­obrazowego Górki Szymona w Zalesiu Dolnym. Tam można za kilkadziesiąt złotych wypożyczyć kajak dla jednej, dwóch albo trzech osób i ruszyć na około trzygodzinną wycieczkę z nurtem rzeki. Wylądujemy czternaście kilometrów dalej, w Konstancinie Jeziornie, skąd możemy zabrać się transportem wypożyczalni kajaków z powrotem do Zalesia – to opcja dla zmotoryzowanych, którzy zostawiają samochód w miejscu rozpoczęcia spływu. Po powrocie można przejść kilka kroków nad zalew Amo, upiec kiełbaskę, a latem poplażować i się wykąpać. Znajdziemy tam także alejki spacerowe, drewniane stoły i miejsca do rozpalenia ogniska oraz grila, a kto wędkuje, tego ucieszy wiadomość, że w zalewie można złowić lina, karpia, a nawet szczupaka!

Z kolei ci, którzy poruszają się transportem publicznym, mogą po udanym spływie odwiedzić jedną z konstancińskich restauracji czy kawiarni, skąd później bez problemu wrócą bezpośrednim autobusem do Warszawy czy Piaseczna.

Z nurtem Jeziorki

Rzeka oferuje bogactwo widoków i wrażeń. Przy odrobinie szczęścia spotkamy bobra, zimorodka lub… żółwia. Tak, żółw błotny – jedyny gatunek tego gada występujący w Polsce – bytuje na gęsto zarośniętych i praktycznie dzikich brzegach Jeziorki. W czasie spływu można go zobaczyć, jak wygrzewa się na kamieniach. Jeśli nie będziemy hałasować, może uda nam się dostrzec piżmaka, norkę amerykańską albo wydrę.

Po drodze będziemy mijać też kilka ciekawych miejsc, jak chociażby Park Zdrojowy w Konstancinie, gdzie z drewnianych mostków przepływających kajakarzy pozdrawiają spacerowicze, a z brzegów wędkarze. Jeśli wybierzemy dłuższą trasę przez Zawodne, z siedzenia kajaka będziemy mogli zobaczyć zabytkowy młyn wodny, a w Prażmowie – dworek Ryxów.

Niewątpliwą atrakcją, a także pożądaną przerwą w podróży, są tzw. przenioski. To miejsca, gdzie trzeba będzie wysiąść z kajaka i przeciągnąć go kilka metrów po suchym lądzie. Jeśli wybierzemy trasę familijną z Zalesia Dolnego, przeciągniecie kajaka czeka nas w okolicy Pólka. Nie ma się jednak czym martwić – z zadaniem tym poradzi sobie każdy, nawet dziecko.

Po drodze warto posłuchać ptaków, których orni­tologowie naliczyli tu aż 63 gatunki. Oprócz wspomnianego zimorodka, Jeziorkę wybrały na swoją ostoję także jaskółki, mazurki czy jerzyki. Te ostatnie to nasi wielcy sprzymierzeńcy w walce z komarami, które – niestety – także mogą nam towarzyszyć podczas wyprawy. Do starcia z komarami dobrze jest mieć przy sobie spray, a na wypadek spotkania zimorodków, żółwi czy bobrów – aparat fotograficzny.

Kropla w rzece historii

Przemierzając w kajaku tę czternastokilometrową trasę, warto zdać sobie sprawę, że z tej atrakcji warszawiacy i mieszkańcy okolicznych miejscowości korzystali jeszcze przed wojną. Kiedy będziemy już zbliżać się do końca trasy, po wypłynięciu z zielonego korytarza drzew i szuwarów, zobaczymy zabudowania uzdrowiska Konstancina-Jeziorny, w tym zabytkowe wille i piękne rezy­dencje. A niedaleko brzegu, przy ul. Królowej Jadwigi w Zalesiu Dolnym, stoi willa państwa Zawadzkich, czyli letni dom rodziny słynnego harcmistrza i bohatera Kamieni na szaniec Tadeusza Zawadzkiego „Zośki”. Zgodnie z przekazami, w willi bywał Aleksander Kamiński, przywódcy powstania warszawskiego, a także młodzież – przyjaciele „Zośki”: „Rudy” i „Alek”. Jeszcze przed wybuchem wojny chłopcy urządzali spływy tratwami po Jeziorce. Harcerze ponoć budowali je samodzielnie i płynęli dokładnie tą samą trasą, którą i my możemy wybrać.

Więcej niż spływ

W kajakach na Jeziorce można zorganizować nietypową imprezę firmową, nieszablonowe urodziny, wieczór kawalerski albo nawet dwudniowy surwiwal. Żądni adrenaliny i współ­zawodnictwa mogą spróbować swoich sił w zawodach i wyścigach – emocje udzielają się zarówno zawodnikom, jak i dopingującym ich z brzegu kibicom.

Dla tych, którzy najbardziej cenią sobie wypoczynek z rodziną, mamy dobrą wiadomość: w spływie można brać udział praktycznie bez ograniczeń wiekowych. Na rzece zobaczymy kajakarki z niemowlętami w nosidełkach, kilkuletnie dzieci, a także czworonogi, bo na pokład można zabrać psiego towarzysza. Organizowane są tu także wycieczki szkolne – z wiosłami świetnie sobie radzą nawet uczniowie podstawówki, a wypożyczane kajaki zawsze wyposażone są w kapoki. Przy zachowaniu zasad bezpieczeństwa i zdrowego rozsądku każdy może przeżyć przygodę i spotkać się oko w oko z naturą.

Wielka podróż

Spływ Jeziorką wpisuje się w modę na mikrowyprawy i trend slow life. Wystarczy kilka wolnych godzin, budżet mniejszy niż na wyjście do pizzerii, wygodny strój i już można zatopić się w innej rzeczywistości. Rzeka to przestrzeń pełna niespodzianek – nie wiadomo, co nas czeka za następnym zakrętem. Poziom wody jest zmienny, przybywa złamanych drzew, które stają się naturalnymi przeszkodami, przybrzeżna roślinność ulega metamorfozie wraz z upływem miesięcy, więc każdy spływ jest nową przygodą. Z drugiej strony kontakt z wodą koi i wycisza, sięga do bardzo pierwotnych pokładów emocji, przywołując ludzki instynkt wędrówki. Obcowanie z rzeką przypomina nam, że wszystko płynie, a my jesteśmy wpisani w wielką podróż, którą jest życie. Zatem, kto wie? Może pierwszy spływ Jeziorką będzie początkiem nowej pasji i sposobu na wolny czas i – wbrew greckiemu przysłowiu – wejdziemy do tej samej rzeki jeszcze raz? Ale czy to będzie ta sama rzeka?

tekst Dominika Dudziak /// zdjęcia Jakub Czajkowski

Wywiad

Ciągnie Wilkonia do lasu

— Był przypadek, gdzie osiadł na mieliźnie sum, i jak go później wieziono na furze, to mu ogon zwisał. Można sobie wyobrazić, jaki to był potwór — o swoim doświadczaniu rzeki mówi mistrz światowej ilustracji Józef Wilkoń.

Jak to jest z tą rzeką, panie Józefie? Można wejść dwa razy do tej samej czy nie?

Jeśli to tak piękna rzeka, jak Jeziorka, to trzeba wchodzić kilka razy i wracać! Jeziorka jest uroczyskiem. Z punktu widzenia krajobrazowego absolutnym fenomenem. Rządzi się swoimi prawami, płynie, wije się, jak chce. Dzika i wolna. Wystarczy się jej przyjrzeć, przejechać wzdłuż, zbliżyć do niej, i już zawsze będzie nas do niej ciągnąć.

Jest coś w patrzeniu na nurt rzeki, co człowieka przyciąga, hipnotyzuje, uspakaja.

Rzeka jest metaforą ruchu, ciągłości i zmiany. Jak życie, które wciąż płynie. Może dlatego tak hipnotyzuje patrzenie na jej nurt? Oczywiście z filozoficznego punktu widzenia do tej samej wody dwa razy się wejść nie da i to jest ilustracja przemijającego czasu. Ale rzeka to też po prostu czyste piękno! Na szczęście rzeki w Polsce nie były tak natarczywie regulowane, jak w Europie Zachodniej: Wisła pozostawiona sama sobie to w tej chwili jeden wielki czarodziejski krajobraz.

Okolice Jeziorki za to miejscami wyglądają jak dziewicze tereny, nieskalane cywilizacją.

Teraz tak, choć przed wojną Jeziorka była łatwiej dostępna. Z opowiadań starszych ludzi wiem, że była wtedy bardzo lubiana i dosłownie nawiedzana przez turystów. Wylegiwali się na jej piaszczystych plażach, a w wodzie roiło się od ryb, bo rzeka była krystalicznie czysta. Jeziorka to skarb, i powinniśmy ją chronić – cały jej kręty bieg, łąki, które pod nią podchodzą, tę bujną roślinność, którą zamieszkują zwierzęta.

A Pan się kąpał w rzekach? Bo mnie zawsze rodzice straszyli, że to niebezpieczne.

Ja się boję wody. Zdarzyło mi się raz czy trzy razy rozpaczliwie coś tam przepłynąć, żeby nie utonąć, ale jakoś tak mi się ułożyło w życiu, że nie nauczyłem się bezpiecznie pływać. Szczerze mówiąc dopiero niedawno nauczyłem się zwyczajnie kłaść na wodzie bez paniki i w bezruchu na niej utrzymywać. To mi bardzo pomogło w mojej relacji z wodą, ale kiedyś się bałem. Zresztą trzeba się wody bać, bo ona potrafi być groźna. Bywały sytuacje, gdzie ginęli w wodzie ludzie, którzy sobie z nią nieźle radzili. A to znaczy, że zawsze trzeba mieć pokorę wobec wody.

To skoro nie pływanie, to jakie było Pana doświadczanie rzeki?

Od dziecka uwielbiałem chodzić na ryby. Jeździłem na wakacje do babci i dziadka w Łańcucie, a niedaleko Łańcuta, na tak zwanej Woli, płynie Wisłok. Rzeka, która była rajem wędkarzy. Wszystkie ryby słodkowodne w Polsce były właśnie w Wisłoku. Pamiętam do dziś te przesiedziane noce. Czasem w ogóle nic nie brało, a ja siedzę i siedzę, komary tną, a mimo to nie mogę się od tej rzeki oderwać. To było moje dzieciństwo. Ja i rzeka.

Jakie ryby udawało się złowić?

Od płoci najpospolitszych, przez węgorze, aż po bolenie, drapieżne ryby. Były i karaski, i sumy. Moja matka mi opowiadała, że był przypadek, gdzie osiadł na mieliźnie sum, i jak go później wieziono na furze, to mu ogon zwisał. Można sobie wyobrazić, jaki to był potwór. No!

A pamięta Pan pierwszy spacer nad Jeziorką?

To mogło być w czasie, kiedy mieszkaliśmy jeszcze z moją żoną Małgosią w Warszawie, na Hożej, ale jeździliśmy często na wycieczki do Zalesia Dolnego, gdzie mieliśmy dobrych znajomych. Chodziliśmy na długie spacery, zbieraliśmy polne kwiaty, i to mógł być mój pierwszy raz oko w oko z Jeziorką. Lubiłem życie na Hożej, ale czułem, że przyjdzie nam zadomowić się gdzieś dalej od miasta. I podczas jednej z takich wypraw – na świecie był już nasz syn, Piotruś – natrafiliśmy na działkę, którą zakupiliśmy. Tę działkę wybrałem z powodu dębu, który dzisiaj stoi nadal jako pomnik przyrody z tabliczką. Zauroczył mnie ten dąb i zadrzewienie. Na działce był też mały domek drewniany, który kupiliśmy razem z lokatorami, przeuroczymi ludźmi, którzy mieszkali w tym domu do śmierci – Dymitr i Natalia Rapczewscy. Zmarli na początku stanu wojennego. On zajmował się oprawą książek, ona była miłośniczką zwierząt, więc pierwsze, co zauważyliśmy na tej działce, to gromada kotów i psów.

Jak już była ziemia i dąb, to trzeba było coś wybudować. W ciągu kilku lat stanął mały murowany dom, więc jak podjęliśmy decyzję o wyprowadzce z Warszawy, na początku stanu wojennego, to mieliśmy gdzie mieszkać. Działkę od razu zacząłem obsadzać drzewami – sadziłem takie malizny, młode daglezje, topole, dęby, które dziś są potężnymi drzewami. Są ilustracją mojego życia. Lubię tak sobie usiąść i patrzeć.v

Dobrze byłoby, gdyby każdy człowiek zostawił po sobie kilka drzew, zamiast je wycinać.

Prawda? Później zresztą dokupiłem drugą przylegającą działkę i też obsadziłem ją drzewami. Kiedy urosły, scaliły się ze sobą, pojednały, upodobniły i dziś stanowią uroczysko – w pewnym sensie kreowane przeze mnie. Traktuję je jak dzieło sztuki i lubię się im przyglądać jak rzeźbie.

Ciągnie Wilkonia do lasu?

I to jak! Wszystkim, którzy jeszcze mogą i potrafią się poruszać, zalecam spacery z każdego punku widzenia. Zdrowotnego, a przede wszystkim widowiskowego. A spacer po lesie to jest w ogóle inny rodzaj doznania. Las od zawsze był dla człowieka czymś pierwotnym, więc godnym szacunku. Człowiek sam w otoczeniu lasu doznaje myśli i obecności w takiej skali, że można to porównać jedynie do wejścia do świątyni. Dlatego lasem powinni się zajmować ludzie najbardziej odpowiedzialni i wykształceni, którzy rozumieją, że to jest nasz wspólny narodowy skarb. Musimy dorosnąć do tego skarbu. Czy wie pani, że w Japonii martwe drzewa są konserwowane dla urody samego pnia i jego sylwetki?

Nie wiedziałam, ale wiem za to, że w złamanym, pozornie martwym drzewie jest często więcej życia, niż w tym, które stoi. Dlatego nie należy „sprzątać” puszczy. A kto był Pana pierwszym przewodnikiem po lesie?

Ojciec. Pamiętam, jak jeździliśmy do Puszczy Niepołomickiej, jak chodziliśmy razem między drzewami, żeby tę puszczę poczuć. Ale dla ojca las był tajemnicą. Ja, który się od dziecka wychowałem w lesie, wiedziałem o nim rzeczy, których mój ojciec nie wiedział. Nazbierał koszyk grzybów, dumny, a ja mu mówię: „Tatusiu, te grzyby są niejadalne”. I on nie mógł zrozumieć, skąd ja to wiem, jak poznaję. Rozumiałem się z lasem, nie wiem, na jakiej zasadzie. Moja siostra, która później została botanikiem, też była zdziwiona, że ja nazywam krzewy w lesie po imieniu. Ona profesor biologii na uniwersytecie w Toruniu, a ja ją w dzieciństwie pouczałem.

Bo ludzie rzadko umieją nazwać. Zazwyczaj mówią: drzewo, kwiatek, ptak, grzyb.

Jak ktoś nie umie odróżnić muchomora od jadalnego grzyba, to niech się lepiej od grzybo­brania trzyma z daleka. Podziwia z odległości grzyby. Ja lubię wiedzieć, więc używam atlasów, książek i innych źródeł. Ostatnio uzupełniam swoje wiadomości o śpiewie ptaków i nazywam ptaki po imieniu, rozpoznaję. Na ogół bezbłędnie.

A jakie ptaki słyszy Pan nad Jeziorką?

Jeziorka jest rajem dla słowików. To nad Jeziorkę jeździłem z przyjaciółmi słuchać ich śpiewu, choć był taki czas, że w pobliżu mojego domu koncertował słowik i nawet kiedyś z jakimś fachowcem zrobiłem jego nagranie. Ale żeby tylko słowiki! Bardzo częste są śpiewy kosów i drozdów. To w ogóle niesłychanie śpiewna rodzina, bardzo muzykalna. I drozd, i kos, którego nazywa się śpiewakiem, łączą pewne frazy melodyki i dźwięków słowiczych z jeszcze bogatszą od słowika narracją. Jak się słucha śpiewającego kosa, to ma się wrażenie, że każda fraza jest inna – jakby snuł jakieś opowiadanie. Jakiegoś bluesa. I potrafi tak opowiadać godzinami!

Słyszałam, że Pan pracuje tylko w ciszy. Ale w Pana mieszkaniu na Hożej ta cisza była zapewne zupełnie inna niż tu, w Zalesiu.

Tam na Hożej też była cisza, o dziwo! Choć mieliśmy dosłownie dwieście metrów do Marszałkowskiej, ale nie było słychać tramwajów, niczego. Ale to oczywiście nie była taka cisza, jaką mam tu, w Zalesiu. Tu jest cisza absolutna. Słyszy się, jak dźwięczy, jak istnieje, jak trwa. Taka to jest cisza. Zresztą ludzie, którzy do mnie przyjeżdżają, zwracają na to uwagę: „Boże, jak tu jest cicho!”. W tej ciszy słyszę czasem pohukiwania sów nocą, bo pracuję często w nocy. No, chyba że rzeźbię – wtedy muszę pracować w dzień ze względu na piłę spalinową.

Wciąż wydaje mi się to niepojęte: jak od malowania tuszem i akwarelą przejść do piły spalinowej?!

Ja też nie do końca rozumiem, jak ja, malarz, i to na tak już późnym etapie życia, zacząłem rzeźbić. Ale to, co robiłem pędzlem, robię teraz siekierą czy piłą. Zawsze moją ambicja jest uchwycić osobowość zwierzęcia jednym ruchem. Kreska zamaszysta, ale ruch precyzyjny – zawsze mnie to urzekało. Jak u japońskich mistrzów, którzy duży pędzel zamieniali w narzędzie precyzyjne, jak u chirurga.

Zdałam sobie sprawę, że estetyka ludzi mojej generacji kształtowała się w dużej mierze na Pana ilustracjach – pamiętam je z kultowego „Świerszczyka”, z książki Jerzego Ficowskiego, wierszy Woroszylskiego Dużo śmiechu, trochę smutku, to historia o mamutku. Zawsze zwierzęta, ale tak bardzo ludzkie.

Bo mnie przede wszystkim inspiruje natura, to jest nieustające źródło dla nas, dla twórców, dla poetów, dla muzyków. Nawet w abstrakcyjnych obrazach, w ich matematycznej konstrukcji można widzieć rozwiązania i podobizny organiczne, rytm tego, co jest w naturze. Dlatego artyści powinni szczególnie troszczyć się o naturę, bo czyniąc jej szkodę robimy rzeczy samobójcze w stosunku do siebie. Bo im bardziej różnorodne, zachowane i pierwotne jest środowisko, tym bogatsze jest nasze życie i nasze możliwości.

A co Pan widzi, jak zagląda tej naturze w oczy?

Za każdym razem co innego albo ponowny zachwyt nad tym samym. Kiedyś miałem takie zdarzenie na plenerze, na akademii jeszcze, jako student. Malowałem łąkę pod światło słoneczne, gdzie łąka była zamknięta takim szpalerem wierzb i był wiatr. Malowałem to, co wiatr wyczynia z topolą w słońcu. Maluję ten problem i czuję czyjąś obecność za plecami. Oglądam się, a za mną stoi Helena Rudzka-Cybisowa. Wspaniała malarka, wspaniały pedagog. Ja się troszeczkę speszyłem, bo to, co wtedy robiłem, było trochę jakby wbrew wszystkim nowym tendencjom w sztuce. To był jakiś powrót do swoistego rodzaju naturalizmu: żeby pokazać to, co się dzieje w pejzażu pod światło z wiatrem. Więc się trochę zawstydziłem, a ona mnie poklepała po ramieniu i powiedziała: „Wiem, o co ci chodzi, chłopcze. W porządku. Pracuj spokojnie”.

Dlaczego tak lubi Pan topole? Często Pan o nich mówi.

Bo to jedno z najbardziej malowniczych drzew, jeśli chodzi o sylwetkę. Przepiękne jest falowanie liści na wietrze, srebrzenie się tych liści, kiedy wiatr uchyla gałązki i ukazują się te spodnie, srebrzyste. Bez tych przydrożnych topól Polska nie wyglądałaby jak Polska! Nie wszyscy mają świadomość urody tego drzewa. Ono jest uważane za drzewo drugiego rodzaju, chwast, który szybko rośnie, szybko ginie. Ludzie wycinają topole przy drogach, żeby automobiliści mogli szybciej jeździć – a czy te drogi są do ścigania? Auto­strady są do szybkiego jeżdżenia, a nie drogi poboczne. Musimy uznać, że zadrzewione drogi są podstawowym elementem urody naszego nizinnego krajobrazu. Bez nich to byłaby płaska pustynia. Smutna i straszna.

Zawsze wybieram te poboczne drogi. Nie tylko krajobraz piękniejszy, ale widać Polskę, życie, wioski, miasteczka. Czuję się od razu jak na wyprawie. À propos wypraw: ogromnie podoba mi się to, co mówi Pan o Don Kichocie, którego Pan niedawno fantastycznie ilustrował. Że fascynuje Pana jego szaleństwo, które każe mu przeć do celu. Mimo wszystko.

Sam często w nieco szalony sposób dochodziłem do rzeczy, które wydawały się trudne, może niemożliwe. Myślę, że bez kilku szalonych pomysłów nie udałoby się człowiekowi dokonać wielu rzeczy. Szaleńcy dokonywali zdumiewających, zaskakujących odkryć, w które nikt prócz nich nie wierzył.

A przyroda to szaleństwo czy ład i rozsądek?

Przyroda ma oczywiście swój rozsądek, którym się organizuje, ale z drugiej strony na naszych oczach dzieją się w niej skoki szaleństwa. Jak coś strzeli, wybuchnie, rozkwitnie, zmieni się z dnia na dzień. Ja zakładam, że natura, przyroda, wszechświat jest splotem przypadków, które potem w tym chaosie jakoś się organizują. Wierzę też w te szczęśliwe przypadki w moim życiu i twórczości.

A co z planami?

Niektórzy uważają, że trzeba życie planować, bo żyć przypadkowo oznacza byle jak. A ja mam ostrożne podejście do ludzkich planów. Jesteśmy w tej chwili w sytuacji trudnej i niebezpiecznej, gdzie człowiek bardzo dużo nadużył swoich możliwości wobec przyrody. Technika poszła szalenie daleko. Człowiek prowadzi badania nad istotą życia. Tworzy mutacje, modyfikacje. Rozbudował do nieprawdopodobnych precyzji rozmiarów elektronikę, co zupełnie zmieniło wszechświat, sposób kontaktowania się i bycia, i to w ciągu niespełna dwudziestu lat. A jednocześnie ten sam człowiek okazuje się bezradny wobec przyrody, wobec skutków swojej interwencji w przyrodę. Być może utworzyliśmy sytuację, w której nie możemy sobie poradzić z wirusem w skali globalnej. Zmusza nas to do zrewidowania w ogóle naszego stosunku do całego bytowania we wszechświecie.

Każda erupcja wulkanu czy trzęsienie ziemi pokazują nam, że możemy mieć swoje ludzkie plany, ale jesteśmy kompletnie bezsilni wobec żywiołu natury.

I dlatego musimy żyć z naturą w zgodzie. I podchodzić do niej z pokorą. I ta pokora – jestem o tym przekonany – jest najwyższą formą naszej świadomości. Pokora wobec natury.

W tym sensie dobrze by było, żeby nauka jednak poszła w las.

Ale ze świadomością, kto tu rządzi. I że to niekoniecznie my.

rozmawiała magdalena Felis /// zdjęcia Tomek Kowalski, Paweł Świątek

Foto Tomek Kowalski – Wykonane we współpracy z galerią Limited Edition

Sylwetka

Kibic Kosmosu

W niebo wpatruje się tak, jak kibice w piłkę na stadionie Legii – tylko zamiast piwa lepiej się sprawdza czarna kawa, bo „mecz” trwa od zmierzchu do świtu. Karol Wójcicki z Kędzierówki to popularyzator astronomii, pasjonat nocnego nieba i twórca największego w Polsce astronomicznego fanpage’a „Z głową w gwiazdach”.

To była miłość od pierwszego wejrzenia. Rozpalone gwiazdami niebo, słoma wbijająca się w żebra. Ganek u dziadków na wsi w okolicach Kielc. — Karol, późno, wracaj do domu — woła babcia. — Jeszcze, jeszcze sekundę. I w tej sekundzie Karol przeżywa coś, co prześladuje go latami. Widok spadającej gwiazdy. Meteor – choć czteroletni wówczas Karol jeszcze tego nie wie.

Lornetka ze Stadionu

Wspomnienie spadającej gwiazdy łazi za nim, prześladuję go. Zaczyna szperać. W książkach, internecie, telewizji. Szybko okazuje się, że to, co zdaje się tylko kroplą atramentu w albumie astronomicznym, pikselem na monitorze komputera czy klatką filmu na Discovery, jest tuż obok. Wielkie planety, jak Jowisz czy Saturn, są za oknem. Wystarczy trochę o nich poczytać, i można je odnaleźć.

Rodzice są zaniepokojeni. Syn, zamiast odrabiać lekcje, nieustannie sterczy w oknie. Pierwszą lornetkę kupuję na stadionie dziesięciolecia. Wśród stoisk z pirackimi grami, kasetami wideo czy przemycanymi papierosami znajduje się to jedno jedyne, które interesuje Karola – stoisko z optyką. Jest i lornetka, choć bez statywu. Trudno. Za statyw służy mu poduszka oparta o parapet. Dzięki temu konstrukcja jest stabilna. Może skierować lornetkę tam, gdzie chce.

Na forach internetowych znajduje dziwaków podobnych do siebie, np. Adama Kisielewicza. Ten pisze mu na gadu-gadu: „Hej, na Bartyckiej 18 w każdy poniedziałek zbiera się Polskie Towarzystwo Miłośników Astronomii. Musisz tam iść!”. Karol idzie.

— Dzień dobry, przyszedłem pogapić się z wami na gwiazdy. Słyszałem, że można — przedstawia się na wejściu. — Można. Oczywiście, że można — odpowiadają starsi panowie. Do ­PTMA należą ludzie, którzy zawodowo zajmują się każdą profesją, tylko nie astronomią. Większość ma siwe brody. Przez kolejne lata Karol co tydzień wystawia razem z nimi teleskop i patrzą.

Najpierw uczestniczy w tych spotkaniach jako gość, potem sam je prowadzi. — Wtedy odkryłem, że wielką frajdę sprawia mi chwila, gdy pokazuję komuś przez teleskop coś, czego nigdy wcześniej nie widział. To ukształtowało mnie jako popularyzatora astronomii. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że to może być sposób na życie.

Miłośnik astronomii, nie astronom

Czas wybrać kierunek studiów. Choć wszyscy mu odradzają, stawia na astronomię. Szybko okazuje się, że studia astronomiczne nie mają nic wspólnego z romantycznym spoglądaniem w niebo. Studenci nosy trzymają nie w gwiazdach, a w książkach. Tabelki, wykresy, równania.

Na jednej z imprez zaczepiają go starsi studenci III roku. — Podobno organizujesz obserwacje astronomiczne. Możemy pojechać z tobą? — pytają. „Jak to możliwe, że oni nigdy nie patrzyli przez teleskop?!” – burzy się.

— Po paru latach oburzenie mi przeszło. Zrozumiałem, że to jest cena postępu. Współczesnej astronomii nie da się uprawiać tak, jak robił to 400 lat temu Galileusz, bo byśmy pozostali w tamtych czasach. Wybiera drogę miłośnika astronomii, nie astronoma. Popularyzatora nauki, nie naukowca. Rzuca studia i zaczyna pracę.

Karol „szkoda, że państwo tego nie widzą” Wójcicki

W Muzeum Techniki prowadzi pokazy w planetarium. Pracuje z Romanem Fangorem. Synem Wojciecha Fangora, znanego na całym świecie malarza, którego dzieła często mają wpleciony motyw astronomiczny. — To właśnie Wojciech Fangor wszczepił w Romanie pasję do astronomii. Później ja uczyłem się od Romka. To osoba, która bardzo wpłynęła na moje życie. — Za trudną do przebrnięcia fasadą był człowiek z niewiarygodnie wielką pasją i wiedzą. Na pokazach Romana dzieci się nudzą, a matki robią awantury. To wielki miłośnik i znawca astronomii, ale nie sprawdza się jako popularyzator. Od niego Wójcicki uczy się, jak nie opowiadać o gwiazdach.

W Centrum Nauki Kopernik dostaje ksywę: Karol „Szkoda, że państwo tego nie widzą” Wójcicki. W tym samym czasie, co w Muzeum Techniki, pracuje też tu. Najpierw jako animator. Plan jest taki, żeby poczekać, aż rozkręci się planetarium. Cierpliwość popłaca. Po paru latach na pokazy Karola przychodzi nawet dwanaście tysięcy osób.

Któregoś dnia planetarium odwiedza niewidomy. Chce zobaczyć Wenus. — Karol, choć tu — wołają przełożeni. — Karol panu pokaże — mówią. I Karol pokazuje. Opowiada tak, że niewidomy zaczyna widzieć. Nie tylko Wenus. Jowisza, Saturna – Ziemię też. Ta umiejętność przydaje się później wielokrotnie. Z astronomią jest tak, że nie wszystko można zobaczyć. Czasami z powodu chmur, czasami dlatego, że oświetlenie miasta nie pozwala.

Tak dzieje się w noc z 5 na 6 czerwca 2012 roku. „Pomiędzy 4:17 a 6:24 w Polsce zobaczymy jedno z najrzadszych zjawisk w astronomii, czyli przejście Wenus przed tarczą Słońca” – trąbią gazety. Do „Kopernika” przychodzą tłumy. Śpiwory, koce i kawa są wszędzie. Ludzie nocują w planetarium. Chcą ostatni raz za ich życia zobaczyć tranzyt Wenus. Wybija 4:00 i nic. Słońce wschodzi 15 minut po tym, jak Wenus znika z tarczy. Karol opowiada o tym, czego nie mogą zobaczyć. Opowiada tak, że wszyscy wydaja się to widzieć.

Tropiciel gwiazd

Na początku robią to razem. Żona Karola, Olga, jest dziennikarką naukową. Ona zajmuje się głową, on gwiazdami. Tak powstaje nazwa: „Z głową w gwiazdach”. To zabawa, igraszki intelektualne. Piszą na przemian. Potem Olga nie ma czasu. Karol zostaje sam z portalem.

Odpala na Facebooku transmisje na żywo. Włącza LIVE. To, co się dzieje, po prostu się dzieje. Nie ma miejsca na powtórki. Opowiada o ciekawych widokach, którymi ktoś, kto nie ma pojęcia o astronomii, może się zachwycić. — Częściej zwracamy uwagę na świat za dnia, a on w nocy jest równie fascynujący, a może i bardziej — mówi. Czasem, żeby pokazać internautom jakieś niezwykłe zjawisko, np. zorzę polarną, leci na drugi koniec świata.

Pierwszą zorzę łapie w Tromsø w Norwegii. Na miejscu okazuje się, że planetarium, które chce odwiedzić, jest w remoncie. Dzięki uprzejmości pracowników udaje mu się obejrzeć co nieco. W restauracji spotyka Suzan, turystkę z USA. Podekscytowana pokazuje kelnerom świeżutkie zdjęcia zorzy polarnej. Ci uśmiechają się z grzeczności – takich widzieli setki. Jadą razem. Lekko nie jest. Pusto, zimno, wieje. Temperatura spada do -20 stopni. Po sześciu godzinach pojawia się. Oto ona, zorza. Nie jest spektakularna, ale jest pierwsza. A takiej się nie zapomina.

Nauka przez wielkie „N”

W 2015 roku Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego oraz Polska Agencja Prasowa przyznają mu nagrodę Popularyzatora Nauki. Ale sto tysięcy obserwatorów śledzących fanpage Karola nie robi tego dla jego nagród. — Ci ludzie nie szukają profesorów, naukowców. Zarażam ich pasją do gapienia się w gwiazdy nie po to, żeby ich czegoś nauczyć, ale żeby ich zaciekawić. Jeśli kogoś zaciekawisz, sam będzie szukał odpowiedzi na pytania — tłumaczy Karol.

tekst i zdjęcia Paulina Kościk /// Foto Arch. pryw. Karola Wójcickiego

Artysta ludowy

Rzeźbiarz silny jak drwal

— Nie nadaję się do niczego innego — mówi Eugeniusz Węgiełek, artysta ludowy z Pęcławia, ceniony w całej Polsce, wystawiany w galeriach, nagradzany i wyglądany przez amatorów sztuki ludowej na jarmarkach i targach.

Karierę artysty zaczął nietypowo: w Ochotniczym Hufcu Pracy w Warszawie, gdzie uczył się na stolarza. — Nie miałem głowy do książek, ale zawsze lubiłem dłubać w drewnie — tłumaczy. Któregoś dnia komendant ogłosił konkurs na rzeźbę. Nie ma zmiłuj, każdy musiał wziąć udział. Eugeniusz przyniósł tańczącą parę staruszków z gipsu. — Genio, ty potrafisz tak rzeźbić? — dziwili się koledzy. On sam też się dziwił. Jego dziad z babką zajęli wtedy 3. miejsce.

W Hufcu kształcił się na stolarza, ale praktyki miał na drogówce. Układał betonowe płyty po 35 kg albo krawężniki po 100 kg. Tak wymyślili – w stolarni nie było już miejsc. Fachu uczył się więc sam. W domu rzeźbił aniołki, figurki św. Franciszka, Madonny z Dzieciątkiem, Chrystusa Frasobliwego, sceny biblijne i wiejskie.

Pierwszą wystawę chciał mu zrobić Bogdan Szewczyk – dyrektor Miejskiego Ośrodka Kultury w Górze Kalwarii. Przyjechał do domu artysty, ale go nie zastał. Kiedy Eugeniusz wrócił, nie było już ani dyrektora, ani rzeźb. — Mamo! — krzyczy. — Spokojnie syneczku. Pan Bogdan był, coś oglądał, pakował — uspokaja kobieta. Parę miesięcy później odbyła się jego pierwsza wystawa. Na kolejnej spotkał Stefana Lisowskiego, profesora z dyplomem warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. — Niech mnie pan uczy! Chcę być artystą — zaczepił staruszka. — Jak to? Już nim pan jest! — odpowiedział Lisowski. Ale od tego czasu spotykali się co tydzień w domu profesora w Wólce Dworskiej.

Do Lisowskiego zjeżdżali twórcy ludowi z całej okolicy. — My na to mówiliśmy Kaczy Dół, bo jego dom był niżej niż wszystkie pozostałe w okolicy — wspomina. W zamian za korepetycje Eugeniusz zaczął pomagać Lisowskiemu przy jego ogromnych rzeźbach. Największa to Chrystus na krzyżu. Dwanaście metrów. Żeby go zobaczyć, trzeba wejść na dach domu.

— Rzeźbiarz jest jak drwal. To ciężka, fizyczna praca. Ręce się męczą — mówi artysta. — Dużo pracuję, ale i dużo odpoczywam. Dużo też ćwiczę. Sport kształtuje silną wolę w człowieku. Przydaje się w rzeźbie — dodaje.

Dziś jest wystawiany w galeriach, nagradzany i wyglądany przez amatorów sztuki ludowej na jarmarkach i targach, a jedną z rzeźb miał zaszczyt podarować papieżowi Janowi Pawłowi II.

Rzeźbi od 40 lat i wciąż mu się to nie nudzi. Marzy o tym, żeby córka kontynuowała twórczość ludową w rodzinie. — Dałem jej farby i maluje. Szkoda, że szybciej nie zaczęła. Kupuję od niej obrazy, żeby ją zachęcić — mówi. — Rzeźbić nie chce, choć ma do tego talent. Szkoda, żeby się zmarnował. Kobiety mają w sobie siłę — dodaje.

tekst Paulina Kościk /// zdjęcia Paweł Owczarczyk

Biznes

Tęczowa Pasieka

Jedna pszczoła w ciągu swojego życia przyniesie do ula jedną łyżeczkę miodu. Więc do miodu musimy podchodzić ze szczególnym szacunkiem.

O niektórych informatykach mówi się, że są pracowici jak pszczoły. Z tej zależności wynika, że informatyk, który zajmie się pszczelarstwem, to przepis na pewny sukces. Tak mniej więcej wygląda historia Zbyszka Duraj­czyka, który pewnego dnia postanowił rzucić świat korpo i związać się z pszczelarstwem, które było jego rodzinną tradycją. Swoją Tęczową Pasiekę założył w Cieciszewie w okolicach Konstancina-Jeziorny. Dziś prowadzi ją jego partner i adept sztuki pszczelarskiej – Dariusz Ślifirski.

— Zbyszka nie ma już wśród nas, ale lata praktyki u jego boku dały mi wiedzę i doświadczenie, żeby zaopiekować się jego pszczółkami — mówi pan Dariusz. — Teraz ja zastanawiam się, jak odejść od korpo i żyć zgodnie z naturą i przyrodą.

Bliskie relacje z przyrodą

Nieprzypadkowo mówi się o nadwiślańskiej krainie, że jest mlekiem i miodem płynąca. A choć z pszczołami nigdy nic nie wiadomo – jak mawiał Kubuś Puchatek, znany koneser miodu – okazuje się, że można jednak bliżej je poznać. Zbigniew Durajczyk, łączył w swojej pasji nie tylko zachwyt pszczołami i prawdziwie rzemieślnicze podejście, ale też jako osoba, która wyrosła wśród nauk ścisłych, prawdziwie laboratoryjne podejście. Amatorzy miodu odnajdą w Tęczowej Pasiece nie tylko dobrze znane smaki, ale także takie rarytasy, jak miód nawłociowy.

Nawłoć, kwitnąca na przełomie sierpnia i września, już samym swoim słonecznym kolorem kojarzy się z miodem. A miód nawłociowy przy słodkiej bazie posiada kwaskową cierpkość, co daje niesamowity balans dla kubków smakowych. Podobnie jak inne miody, jest on prawdziwą bombą zdrowia, może być wykorzystywany leczniczo, poprawia m.in. ukrwienie kończyn dolnych oraz działa antyseptycznie. Należy przy tym pamiętać, że jest wyjątkowy – trzeba przechowywać go w temperaturach niższych niż inne miody.

Łańcuszek klientów

A jakie były początki Tęczowej Pasieki?

— Zaczęło się od dwóch uli, tak dla hobby, dziś jest ich osiemdziesiąt — mówi Dariusz Ślifirski. — Dlaczego tak? Rodziny pszczele się dzielą, to naturalny proces. I potrzebują nowych domów. Więc zaraz były już cztery ule, a potem następne. Kolejna rzecz to znajomi i znajomi znajomych, którzy szukali dobrego miodu. Tak powstał łańcuszek klientów, którzy niejako wymusili na nas rozbudowę pasieki.

Jeden z klientów Tęczowej Pasieki powiedział kiedyś, że nazwa nawiązuje do bogactwa kolorów roślin miododajnych – i nie ma w tym cienia przesady. Prócz miodu nawłociowego warto spróbować także polskich klasyków – czyli miodów rzepakowych i lipowych. Także koneserzy miodu gryczanego znajdą w Tęczowej Pasiece swój ukochany smak, a dla osób, które poszukują czegoś intrygującego, znajdzie się pyszny słoiczek miodu faceliowego.

— Powinniśmy jeść miód z okolic naszego miejsca zamieszkania i kupować go od zaufanych producentów – tych, którzy chwalą się swoim produktem i zawsze dadzą go nam skosztować — tłumaczy pan Dariusz.

Ale nie każdy ma bezpośredni dostęp do pszczelarzy, więc warto zapamiętać kilka podstawowych zasad. Przede wszystkim: nie kupujemy miodu ciekłego – chyba że w sezonie, czyli latem. Jesienią i zimą taki miód, żeby mieć stan ciekły, musiał zostać podgrzany. A poddany działaniu wysokiej temperatury stracił wszystkie swoje właściwości poza walorami smakowymi. — Ja mówię na to: najdroższy cukier świata! — komentuje właściciel Tęczowej Pasieki.

Warto też czytać etykiety. — Jeżeli w rubryce „kraj pochodzenia” napisane jest „z Unii” albo „spoza Unii”, to znaczy, że jest to miód importowany, i trudno stwierdzić, skąd pochodzi i jak został pozyskany. Więc kupujemy wielką niewiadomą.

Siła w nauce

A co z ceną? Jak zachęcić klientów do kupna droższego miodu, kiedy w sklepach jest tyle tańszych produktów?

— Praca pszczelarza to bardzo ciężki zawód, wymagający wiedzy, obserwacji przyrody, zachowań pszczół i dbania o nie — wymienia Dariusz Ślifirski. — To też ciężka praca fizyczna: jedna nadstawka na miód w ulu potrafi ważyć do 30 kg! To wszystko składa się na cenę miodu rzemieślniczego.

Wszystkie miody z Tęczowej Pasieki badane są laboratoryjnie, zarówno dla bezpieczeństwa odbiorców, jak i dla zachowania jak najwyższych standardów. Dodatkowo, dzięki precyzyjnym badaniom, można określić pożytki, na których bytowały pszczoły – możemy więc posmakować miodów powstałych na malinach, koniczynach czy tak nietypowych roślinach jak wiązówka błotna.

I jeszcze coś ważnego: musimy sobie uświadomić, że my, ludzie, jesteśmy rabusiami i rabujemy pszczołom ich zapasy, mając świadomość, że jedna pszczoła w ciągu swojego życia przyniesie do ula jedną łyżeczkę miodu. Więc to musi kosztować. A pszczołom jesteśmy winni szacunek i wdzięczność…

Wspomnianego już Kubusia Puchatka od zdobycia miodu mogło powstrzymać tylko jedno: strach przed użądleniem. Często zresztą jego wyprawy po miód kończyły się boleśnie.

— Nigdy nie bałem się pszczół. To nie są drapieżniki – żądlą tylko wtedy, gdy czują się zagrożone. Musimy pamiętać, że pszczoła umiera po użądleniu. Ale trzeba dbać o bezpieczeństwo, szczególnie okolic oka — tłumaczy pan Dariusz. Dlatego stosuje kapelusz ochronny. W Polsce i na świecie od wielu lat wraca moda na prawdziwe miody z prywatnych pasiek – bo wraca moda na zdrowie. I zdrowia właśnie życzy sobie na przyszłość pan Dariusz.

— Zdrowia i wytrwałości w nierównej walce z przeciwnikiem, jakim jest chemikalizacja rolnictwa, i wielkimi koncernami, które zalewają nas miodopodobnymi tanimi produktami.

Jak z nimi walczyć? Robić swoje z wiarą, że to ma sens. Bo w tym właśnie jest ten sens.

— Nikt z nas nie wie, co go czeka i czy to właśnie jest jego droga czy nie. Ja chcę iść dalej swoją i nieść kaganek oświaty i wiedzy o dobrej żywności. Ale również przyświeca mi piosenka Marka Grechuty: ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy. Więc czekam na nie.

tekst Dominik Rokosz /// redakcja Magdalena FElis /// zdjęcia Jagoda Tonderys

W Magazynie

Siedlisko

Alicja w Krainie Drewna
Alicja Solarska z Mikówca pod Górą Kalwarią

Dla aktywnych - Na szlaku

Cała naprzód ku
przygodzie!

Wywiad

Ciągnie Wilkonia do lasu

Sylwetka

Kibic Kosmosu

Artysta ludowy

Rzeźbiarz silny jak drwal

Biznes

Tęczowa Pasieka

Fot. Artur Bociarski